Przyszła pora na coroczne przypadkowe spotkanie na ulicy z kolegą D., z którym siedziałam w ławce na matematyce w 7mej klasie, który rysował komiksy i robił salto do tyłu. Z którym żyliśmy w całkiem dobrej komitywie, choć jak mnie kilka razy wkurzył, to mu przylałam. A może właśnie dlatego.
Kupowałam akurat koper i kartofle.
"-Cześć."
"-Cześć."
"-Co u ciebie?"
"-Odpukać wszystko dobrze." (Kłamczuszka! kłaaamczuszka! ). " A u ciebie?"
"-Poczekaj... wytrę się ..."
Tu wytarł sobie zamaszyście usta, pochylił się nade mną i tonem głębokiej konspiracji wyszeptał mi do ucha:
"-JESTEM ALKOHOLIKIEM..!"
Pomyślałam "wiem" pomyślałam "widzę" i powiedziałam:
"-Przynajmniej o tym wiesz, niektórzy nie wiedzą."
Spojrzał mi w oczy i poszedł dalej, odwrócił się i krzyknął:
"-Ja mam jeszcze szansę z tego wyjść...!"
"-Tak!" Odkrzyknęłam. Dodając sobie czy on jeszcze kiedyś stwierdzi, że ma gdzie z tego wyjść..? Koper i ziemniaki nie odpowiedziały.
"(...) Przez ogród mój szatan szedł smutny śmiertelnie I zmienił go w straszną, okropną pustelnię... Z ponurym, na piersi zwieszonym szedł czołem I kwiaty kwitnące przysypał popiołem, Trawniki zarzucił bryłami kamienia I posiał szał trwogi i śmierć przerażenia... Aż, strwożon swym dziełem, brzemieniem ołowiu Położył się na tym kamiennym pustkowiu, By w piersi łkające przytłumić rozpacze, I smutków potwornych płomienne łzy płacze... (...)"